Swoją nazwę zawdzięcza szczytowi, który jest poskramiany przez zawodników, ale nie tylko… To po prostu DIABELSKO ciężkie, sportowe wyzwanie będące już ekstremum. Diablak jest całkowicie polskim i jednocześnie jednym z trzech najtrudniejszych, ekstremalnych rodzimych triathlonów. Jego areną są Beskidy. W minioną sobotę (26 czerwca) niespełna 50 śmiałków stanęło do rywalizacji, by walczyć o miano Pogromcy Diablaka. Wśród zawodników z całego kraju (choć nie tylko) był bełchatowianin Waldemar Stawowczyk. Zawodnik osiągający dotąd sukcesy w wyścigach psich zaprzęgów pokazuje od trzech lat swoje zacięcie w triathlonie. W tym roku debiutował na dystansie Ironman i zrobił to właśnie na Diablaku. Jak mu poszło?
Zanim opowiemy o samym starcie Waldemara Stawowczyka, warto przybliżyć samego Diablaka. Na początek wystarczy powiedzieć, że śmiałkowie, którzy stają na jego mecie mają do pokonania 3,5 km pływania w jeziorze Żywieckim, 180 km jazdy rowerem po górskich dwóch pętlach z podwójnym podjazdem na Kubalonkę i Salmopol. Dopełnieniem rywalizacji jest 44 kilometrowa biegowa trasa z finiszem na Babiej Górze. Więcej liczb, by dodać wyobrażenia??? Proszę bardzo. Zawodnicy mierzą się ze sporymi przewyższeniami. Pętle rowerowe mają łączną sumę wzniesień 3 200 m. Jeśli chodzi o bieg, to wszyscy ruszają z wysokości 345 m n.p.m., a kończą go na szczycie Babiej Góry (zwanej Diablakiem) na wysokość 1 725 m n.p.m. Oznacza to, że triathloniści robiąc diablakowego Iron Mana łącznie w jednym starcie mają do pokonania 5 200 m przewyższeń.
Jakby tego było mało, zawodników goni czas - każdy z etapów ma bowiem swój limit, przekroczenie go powoduje, że traci się możliwość dalszej rywalizacji. Na „zrobienie" całego diabelskiego triathlonu jest 20 godzin… Liczb dużo i choć to nie one są kwintesencją tej imprezy, to trzeba przyznać, że każdy kto nie widział tej rywalizacji na żywo, tylko w ten sposób może sobie wyobrazić o czym w ogóle jest mowa.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze rzecz kolejna, jednakowa dla wszystkich, ale wszystkim dając w kość lub sprzyjająca - pogoda. Rejon Babiej Góry jest nieprzewidywalny, a sam szczyt szczególnie narażony na szybko następujące zmiany pogodowe. Diablak ma niechlubną, kapryśną naturę, która potrafi solidnie dać popalić. Co działo się w tym roku?
Jak się okazuje pogoda była w porządku - nie padało, nie grzmiało i praktycznie nie wiało, poza chwilami piekącego słońca w przewadze niebo zakryte było chmurami, a temperatura oscylowała w granicach 20-25 stopni. Pogodowy element został praktycznie wyeliminowany do minimum. Zawodnicy mogli więc „spokojnie" skupić się na pokonywaniu poszczególnych dystansów.
- Ruszyliśmy, jak to standardowo na Diablaka przystało o 4 rano. Zaczęliśmy na jeziorze Żywieckim w okolicach tamy. Kiedy wchodziliśmy do wody było jeszcze ciemno, ale pływało się bardzo sympatycznie, bo woda - mogę to powiedzieć bez wahania - rozpieszczała temperaturą. Miesiąc wcześniej, kiedy podchodziłem do 1/2 Diablaka powietrze miało 9 stopni, a woda 15… Tutaj była wręcz - jak my to określamy w gronie zawodniczym - zupa - żartuje Waldemar Stawowczyk.
Stawowczyk, który podkreśla, że pływanie jest jego najsłabszą dyscypliną ze wszystkich trzech, wyszedł z wody jako jeden z ostatnich.
- Nie wiem dokładnie który byłem, ale była to trzecia dziesiątka. Nie byłem tym zdenerwowany, bo wiedziałem, że będę gonić na dwóch kolejnych etapach - wyjaśnia triathlonista.
Etap rowerowy dla Stawowczyka rozpoczął się około 5.30 rano. Przed nim było 180 km pedałowania z solidnymi przewyższeniami. Już po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach jazdy bełchatowski zawodnik zrealizował cel - zaczął metodycznie dochodzić swoich rywali i na pierwszej pętli na Salmopolu był już na 15 - 17 pozycji. Takową utrzymał do samego końca, choć jak pokazały późniejsze wypadki łatwo o to nie było.
- Na strefę T2, czyli po rowerze wjechałem w bardzo zadowalającym czasie. Było chwilę po 13-tej, kiedy zostawiałem rower i wchodziłem w trzeci, ostatni odcinek - bieg. Zacząłem z nieco ciężkimi nogami, ale po pierwszych kilometrach wszystko szło już idealnie. Sielanka nie trwała długo. Wszystko złe wydarzyło się na 10 km. Doznałem kontuzji kolana i już wiedziałem, że zaczną się kłopoty - przyznaje Waldemar Stawowczyk i dodaje: - Kiedy dotarłem do punktu kontrolnego w Korbielowie, na 21 km, to już maszerowałem, o jakimkolwiek biegu mowy nie było.
Była godzina 16.30, czyli ponad 12 godzin od startu. Krótki odpoczynek, posiłek i wsmarowanie maści w nogę na tyle poprawiło morale, że Stawowczyk nie brał pod uwagę rezygnacji z dalszej rywalizacji i podjął wyzwanie. Chwilę przed 17-tą ruszył w drugą część biegowej trasy, tej najbardziej wymagającej, bo typowo górskiej. W tej części bełchatowianin walczył już nie tylko z ogromnym zmęczeniem, przewyższeniami, ale i ogromnym bólem nogi.
- W tym odcinku kluczowym okazała się być obecność moich dwóch suport'cistów - mojego klubowego kompana ze Spartakusa, Tomka Barasińskiego i Antka Pazdura z Woli Skrzydlańskiej. Wiem, że gdyby nie ich obecność, a przede wszystkim na maksa profesjonalne podejście do zadania, pewnie nic bym nie zrobił. Szli ze mną, bo biegiem tego nazwać nie można było, trzymając mnie w możliwie dobrym humorze. O 21.05 zdobyliśmy cel - staliśmy się Pogromcami Diablaka… Nie wiem czy mnie bolało, wiem, że byłem szczęśliwy, że zawieszono mi na szyi ten upragniony medal i że było zimno. Czasu na świętowanie nie było, bo jak się na Babią weszło, to też trzeba było z niej zejść, a przy mega zmęczonych nogach i rozgruchotanym kolanie był to w sumie kolejny etap wyścigu. Z góry we trójkę - ja i suport zeszliśmy przed 23-cią - relacjonuje Waldemar Stawowczyk.
Bełchatowianin ostatecznie stanął w gronie Pogromców Diablaka. Zawody ukończyło 40 z 48 startujących zawodników, z czego w limicie 20 godzin znalazło się 37 triathlonistów. Waldemar Stawowczyk, pierwszy bełchatowianin, który pokonał Diablaka uplasował się ostatecznie na 17. pozycji.
- Jestem z tego debiutu na tym dystansie koszmarnie zadowolony, ale… Tego wyniku nie byłoby, gdyby nie ludzie, którzy byli ze mną i tak fizycznie, obok, ale i mentalnie. W odcinku rowerowym pomagali mi przyjaciele Zuza Pająk i mój kolega z psich zaprzęgów, Andrzej Rutkowski, to oni towarzyszyli mi przez całe, bite 180 kilometrów. Później w biegu nieoceniona wręcz pomoc wspomnianych Tomaka i Antka. Ale wymieniać mógłbym dalej: Maćka Bukowego, mojego trenera, który mozolnie "prostuje" moje pływanie, przyjaciół, Magdę i Tomka Pająków, którzy dali mi dach nad głową i podczas zawodów i treningów, żonę, rodziców, teściów… Takich rzeczy nigdy nie robi się w pojedynkę. Nie da się być Iron Manem będąc samotnikiem. To NIEMOŻLIWE - podsumowuje Stawowczyk.